Rowerowy Blog Internetowy

avatar Siema! To ja saren86. Witaj na moim blogu rowerowym. Od jego założenia na rowerze przejechałem 31207.86 kilometrów + 2245 kilometrów na trenażerze ;)
Więcej przeczytasz na stronie o mnie.

statystyki

2015 button stats bikestats.pl
2014 button stats bikestats.pl
2013 button stats bikestats.pl
2012 button stats bikestats.pl
2011 button stats bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Szklarska Poręba 2011

Dystans całkowity:479.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:95.80 km
Więcej statystyk

Dzień 5. Tereny i okolice Szklarskiej Poręby (Wyprawa Łobez - Szklarska Poręba)

Niedziela, 21 sierpnia 2011 · dodano: 22.08.2011 | Komentarze 0

Nazajutrz po przebudzeniu wsiadłem na rower i zwiedziłem okoliczne górki i pagórki. Nakręciłem z 50 km, i trzeba przyznać, że taki dystans w górach męczy podwójnie. W tym czasie chłopaki dobudzali się, potem poszli na miasto po piwo, coś zjeść i kupić bilety na pociąg.
Spotkaliśmy się później na dworcu, przywiozłem im jeszcze kebaby z miasta;) Powrót pociągiem był długi ale i wesoły. Jechaliśmy ponad 15 godzin, w tym czasie spotkaliśmy ciekawych ludzi. Wypiliśmy po kilka piw, pośpiewaliśmy, resztę drogi przespaliśmy.





Dzień 4. Polkowice Szklarska Poręba (Wyprawa Łobez - Szklarska Poręba)

Sobota, 20 sierpnia 2011 · dodano: 22.08.2011 | Komentarze 0


Mimo, że znów za krótko, to spało nam się bardzo dobrze. Pewnie dlatego, że w końcu na łóżku. Ogarnęliśmy cały bajzel w pokoju, oddaliśmy klucze i mieliśmy wyjeżdżać. Optymizmem napawała nas pogoda, już od 6.00 ładnie świeciło słońce, żadnej chmurki. Nim zaczęliśmy pedałować okazało się, że Mały złapał „gumę” i trzeba zmienić dętkę. Trwało to trochę, jednak po siódmej już byliśmy w trasie. Humory dopisywały. Niestety po godzinie Rysiu oznajmił, że coś się dzieje z jego rowerem, i ma problemy z pedałowaniem. Chwilę po tym się zatrzymał, ponieważ korby w jego rowerze nie chciały się obracać. Brakło smarowania. Śmiałem się z niego, bo uważał, że jego rower jest najlepszy i niezniszczalny, a teraz będzie musiał tu zostać i nie dotrze do celu. Zatrzymaliśmy się w środku lasu. Na szczęście był tu jeden dom z gospodarstwem. Chłopaki postanowili zapukać i obudzić gospodarzy. Wyszedł starszy pan w okularach, Rysiu naświetlił mu nasz położenie i poprosił o jakiś smar. Za chwilę, gospodarz przyniósł WD40, którego napsikał do środka suportu. Po tym pedała znowu się obracały. Podziękowaliśmy i ruszyliśmy dalej.
Zrobiliśmy kilka krótkich przystanków, jednak na dłużej zatrzymaliśmy się dopiero w Złotoryi. Znaleźliśmy tam sklep rowerowy z serwisem, gdzie Rysiu zaszedł ze swoim rowerem, żeby kupić smar, tak na wszelki wypadek. Sprzedawca-serwisant wyszedł ze sklepu, żeby zobaczyć czym przyjechaliśmy. Gdy zobaczył rower Rysia i Małego zaczął się śmiać, a gdy przyjrzał się bliżej kozie Ryszarda to złapał się za głowę. W jego tylnym kole było wyłamane sześć szprych, reszta była luźna jak guma od majtek. Koleś uświadomił Rysiowi, że dalsza podróż na tym kole może zakończyć się kolejną w jego przypadku kraksą. W związku z tym, koza została na godzinę w serwisie, a my poszliśmy zwiedzać miasto.
Złotoryja zrobiła na nas duże wrażenie. Akurat rozpoczynały się międzynarodowe zawody w płukaniu złota, niestety nie mieliśmy czasu aby się na nie udać. Porobiliśmy trochę zdjęć, zjedliśmy świetne i niedrogie tosty w jednym z lokali gastronomicznych a następnie w markecie kupiliśmy jedzenie i napoje na dalszą część drogi.
Gdy Ryś odebrał rower z serwisu (zapłacił tylko 20 zł za ekspresową naprawę) pojechaliśmy dalej. Trzeba przyznać, że tu zaczęły się pojawiać schody, którymi były pierwsze góry i podjazdy. Cieszyliśmy się jak dzieci, kiedy ujrzeliśmy pierwszą z nich gdzieś w oddali. Jednak im bliżej Jeleniej Góry, tym te podjazdy dawały się nam we znaki, szczególnie dwa z nich, po 10-12% nachylenia ciągnące się, wydawałoby się w nieskończoność. Po drugim z nich na horyzoncie pojawiły się w pełni Karkonosze. Zmęczeni ale szczęśliwi zrobiliśmy postój podziwiając cel naszej podróży i czekając na Małego, który zniknął gdzieś za nami. Gdy w końcu dojechał na górę, oświadczył, że to koniec, dalej nie jedzie, że ma dość. Chciał wsiąść na najbliżej stacji w pociąg i dojechać nim do szklarskiej. Jednak udało nam się go podbudować i zmotywować, więc pojechał dalej. Nagrodą za trudne podjazdy okazał się wielokilometrowy zjazd do samej Jeleniej Góry, z piękną, wzruszającą panoramą szczytów. Idziol z tego wzruszenia się popłakał, choć przyznam, że i mi się łezka uroniła;)
W Jeleniej Górze strzeliliśmy fotkę przy tablicy a następnie zrobiliśmy postój przy jakimś centrum handlowym. Tam w Tesco zrobiliśmy zakupy i pod drzwiami wejściowymi siedzieliśmy i się brechtaliśmy pomimo silnego zmęczenia. Wiedzieliśmy, że teraz czeka nas najgorsze, czyli wjazd pod stromą górę do Szklarskiej Poręby. Trochę to przeżywaliśmy, pamiętając wyjazd z przed siedmiu lat, kiedy to się z tą górą zmierzyliśmy.
Wystartowaliśmy. Przez 10-15 kilometrów jechaliśmy razem. Na którymś z parkingów postanowiliśmy jednak, że każdy jedzie swoim tempem i spotykamy się pod tablicą. Ja jechałem na przedzie, za mną nie wiele ustępował Rysiu, Idziol a później Mały gdzieś nam zniknęli. Przed samą górą zacząłem czuć jakieś kłucia przy sercu, bałem się, że przez to zaraz będę musiał się zatrzymać, jednak w miarę podjazdu dolegliwości ustąpiły. Zaczęliśmy serpentynami piąć się w górę. Jak się okazało, nie taki diabeł straszny jak go malują. Sama droga wiodła przy strumyku i skałach, przez co było orzeźwiająco chłodno, pomimo upalnego dnia. Trzeba przyznać, że trochę wyolbrzymiliśmy w naszej wyobraźni sam podjazd, pewnie dlatego, że ostatnim razem wjeżdżaliśmy w środku nocy, w burzę i deszcz.
Gdy dojeżdżałem do tablicy „Szklarska Poręba” wyciągnąłem aparat i nagrałem film. Zaraz po tym nagrywałem każdego po kolei, jak dojeżdża do naszego upragnionego celu. Gdy byliśmy już w komplecie za pomocą samowyzwalacza uwieczniliśmy ten sukces na zdjęciach. Rysiu wpadł na pomysł, że w pobliżu znaku pozostawi gdzieś swój rower przypięty do drzewa, żeby służył jako nasz pomnik, jednak chwilę potem rozmyślił się. Pozostało nam jeszcze dojechać do samego miasta, a później do schroniska „Rumcajs”, w którym wynajęliśmy wcześniej pokój. Było to te samo schronisko co 7 lat temu. Jednak droga do niego była jeszcze długa, jak i do samego miasta i oczywiście pod górę. W trakcie chłopaki nawet chcieli zrezygnować z zarezerwowanego noclegu i znaleźć coś bliżej. (Rumcajs znajdował się na samym końcu Szklarskiej, prawie pod granicą czeską, a tym samym i najwyżej). Po przestudiowaniu mapy miasta, pojechaliśmy jeszcze zjeść jakieś fast-food’y ( też w tej samej budzie co siedem lat temu, i co się okazało sprzedawała ta sama babka, niestety nas nie pamiętała), później do netto po zakupy na wieczór i już do samego ośrodka.
Wyglądał on jak jakiś stary upiorny dom, w którym straszyły duchy. Od tamtej pory zniszczył się znacznie, właściciele nic w niego nie wkładali. Prowadziła go starsza babka, która ledwo się już ruszała. Musieliśmy pójść do jej pokoju, tam dała nam klucze i wytłumaczyła jak mamy trafić do swojego.
Wykąpaliśmy się, rozpakowaliśmy i mogliśmy się cieszyć zwycięstwem. Chłopaki zaczęli rozpracowywać jakąś 0.7 wódki. Mieli mi za złe, że nie chciałem pić z nimi. Ja wypiłem jedno piwo, gdyż jutro przed powrotem miałem zamiar pojeździć trochę po samych okolicach miasta. Najszybciej odpadł Rysiu, zasnął po kilku głębszych. Przez to, że stracił kontakt z bazą, Mały z Idziolem się nad nim znęcali, robiąc mu różne dziwaczne rzeczy. Przez chwilę udało im się nawet i mnie wyprowadzić z równowagi. Po chwili jednak i oni zasnęli.
Tak dobiegała końca wielka, magiczna, długo planowana i wyczekiwana wyprawa.





Dzień 3. Sława - Polkowice (Wyprawa Łobez - Szklarska Poręba)

Piątek, 19 sierpnia 2011 · dodano: 22.08.2011 | Komentarze 0

Założeniem dnia trzeciego było dojechać do Złotoryi. Po spakowaniu obozu, które tym razem poszło dużo sprawniej niż dzień wcześniej opuściliśmy pole namiotowe. W Sławie zjedliśmy Biedronkowe śniadanie, porobiliśmy zdjęcia po czym ruszyliśmy żwawo. Pogoda dalej była idealna. Do Głogowa dojechaliśmy dosyć szybko, mimo, że Mały powoli zaczynał mocno odstawać. Na trasie doszło do małej kraksy w wykonaniu Rysia. Od pierwszego dnia wyjazdu, gdy podczas jazdy zaczynało nam się nudzić, podjeżdżaliśmy do siebie i się popychaliśmy, kopaliśmy i uderzaliśmy. Tak było również przed Głogowem. W pewnym momencie poczułem, że coś zahaczyło o moje sakwy i namiot na bagażniku. Gdy się obróciłem zobaczyłem Rysia w powietrzu robiącego salto do rowu, którego na końcu nakrył jego rower. Wyglądało to dość widowiskowo i groźnie. Natychmiast się zatrzymaliśmy i podbiegliśmy sprawdzić czy Ryś żyje. Ten tylko wstał i się otrzepał. Po tym, wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem i brechtaliśmy się z tego dobre kilkanaście minut. Rysiu i jego rower byli cali i zdrowi. Przejeżdżające obok leżącego w rowie Rysia samochody zatrzymywały się, a ludzie w nich jadący również się z niego śmiali.
Po tej przygodzie ruszyliśmy do Głogowa. Na miejscu zaczęliśmy szukać czegoś do zjedzenia. Padło na McDrive’a, gdzie podjechaliśmy na naszych rumakach i złożyliśmy zamówienie, które później skonsumowaliśmy gdzieś na ławce przy chodniku.
Niestety w Głogowie radykalnie zmieniła się pogoda. Zaczęło się mocno chmurzyć i wiać. Wiedzieliśmy, że deszcz będzie nieunikniony. W związku z tym na parkingu przed Biedronką zaczęliśmy się ubierać w deszczowe ubrania i nakrywaliśmy bagaże. Wtedy zorientowałem się, że tylko ja w rowerze nie posiadałem błotników, co mogło w znaczącym stopniu uprzykrzyć mi życie. Całe to przebieranie trwało chyba z dobrą godzinę, a gdy tylko dobiegło końca, chmury zostały przegonione przez wiatr i ponownie pojawiło się słońce. Ucieszeni, rozebraliśmy się z deszczówek i ze sporą stratą czasu ruszyliśmy, niestety nie na długo. Małemu od roweru odleciał pedał. Zaczęły się poszukiwania sklepu rowerowego, bądź jakiegoś warsztatu, w którym udałoby się go przyspawać na stałe. Tu straciliśmy kolejną dobrą godzinę. Na szczęście sklep z częściami udało się znaleźć, a Mały kupił potrzebny mu bolec, który za pomocą pożyczonego młotka porządnie wbił mocując solidnie pedał.
Po tych wszystkich utrudnieniach udało nam się w końcu wyjechać z Głogowa. Wiedzieliśmy, że dzisiaj przyjazd do celu będzie mocno opóźniony. Do Polkowic droga wiodła już przez mocno pagórkowate tereny, w dodatku wiatr niemiłosiernie wiał nam w twarz. Mały zostawał coraz bardziej w tyle, tak że co chwilę musieliśmy zwalniać lub robić postoje, aby nas dogonił. Trzeba przyznać, że był dzielny aż do końca i nie poddawał się.
Przed Polkowicami co kawałek pozdrawialiśmy Panie Stojące Przy Drodze. Gdy zaczęliśmy wjeżdżać do miasta znowu nastąpiło załamanie pogody. Chmury, które zasłoniły niebo były czarne jak smoła. Wiatr był tak silny, że porywał wszystko co napotkał na swojej drodze: krowy, samochody, traktory. Lunął obfity deszcz. Schroniliśmy się pod niewielkim daszkiem od McDonalda, gdzie zamówiliśmy po raz kolejny cheeseburgery. Siedzieliśmy, jedliśmy, śmialiśmy się, a w tym czasie pogoda nie ulegała poprawie. W trakcie oczekiwania na jej zmianę na lepsze, zaczęliśmy żebrać i prosić o jedzenie ludzi z samochodów przyjeżdżających do McDrive’a. Mieliśmy z tego niezły ubaw. Po tym podjechaliśmy do pobliskiej Biedronki na drugą stronę jezdni, kupiliśmy napoje i jedzenie, a następnie podjechaliśmy na stację benzynową, aby pod jej dachem schronić się porządnie przed nieustającym silnym deszczem.
Dzień miał się powoli ku końcowi, a deszcz nie przestawał padać. Wizja kolejnej porażki zawisła nam nad głowami. Długo debatowaliśmy, czy jedziemy dalej, czy szukamy tu noclegu. Padło na to drugie. Przez Małego telefon w Internecie znaleźliśmy numery do pobliskich moteli i pensjonatów. Okazało się, że całkiem niedrogi znajduje się jakieś 200 metrów od nas. Pojechaliśmy do niego. Pani na recepcji miała wstępnie opory, czy pozwolić nam trzymać rowery w środku, jednak nawinęliśmy jej „makaron na uszy” i dogadaliśmy się co do tego. Dostaliśmy 4 osobowy pokój, rowery spięliśmy do siebie i zostawiliśmy na korytarzu. Po wzięciu kąpieli, udaliśmy się do pobliskiego Tesco na zakupy. Chłopaki wypili po piwie. Do tego czasu już się rozpogodziło, a prognozy na dzień następny były optymistyczne. W końcu pozostało nam ponad 120 km, i to praktycznie większość pod porządne góry, których do tej pory za wiele nie napotkaliśmy.
Następnie udaliśmy się na słynny polkowicki basen. Tam pozbyliśmy się resztek posiadanej energii, głównie zjeżdżając z zajebistej zjeżdżalni. Odprężyliśmy się tym od ciągłego pedałowania. Po pływaniu pozwiedzaliśmy jeszcze ryneczek, a następnie trafiliśmy na mega dobrego i wielkiego kebaba. Rysiu jak zwykle kupił na zapas, który zjadł z rana.
Po powrocie do pokoju, w którym w tak krótkim czasie zdążyliśmy zrobić masakryczny bałagan, wypiliśmy po piwie i położyliśmy się do łóżek, wiedząc, że jutro czeka nas wiele wysiłku. Jednak jeszcze przez dobrą godzinę rozmawialiśmy i rozkminialiśmy, ot takie tam tematy życiowe.







Dzień 2. Międzychód - Sława (Wyprawa Łobez - Szklarska Poręba)

Czwartek, 18 sierpnia 2011 · dodano: 22.08.2011 | Komentarze 0

Po krótkim śnie pobudka nastąpiła przed godz. 8.00. Wykąpaliśmy się i zaczęliśmy powoli zbierać obóz. Trwało to zdecydowanie dłużej niż powinno. Wyjechaliśmy dopiero trochę przed 10.00 i pojechaliśmy do Międzychodu, gdzie zatrzymaliśmy się pod Biedronką na śniadanie. Dzisiejszy nocleg zaplanowany był w Sławie, do której mieliśmy ok. 100 km.
Mimo pierwszych narzekań na bolące nogi i tyłki jechało się całkiem fajnie. Pogoda w dalszym ciągu była rewelacyjna, momentami słońce grzało zbyt mocno. Na pierwszy postój wybraliśmy stację benzynową gdzieś za Miedzichowem. Tam okazało się, że dalsza nasza trasa będzie biegła przez następne 10 kilometrów drogą krajową nr 2, a nasze założenie było takie, aby omijać wszystkie drogi gdzie ruch jest duży. Po przestudiowaniu mapy postanowiliśmy, że ominiemy krajówkę jadąc przez kilka wiosek, co nawet miało wpłynąć dzisiaj na mniejszą ilość pokonanych kilometrów. Jak zwykle wyszło inaczej. Po dojeździe do pierwszej wiochy zaczęliśmy błądzić, okoliczni mieszkańcy wskazywali nam „właściwą” drogę, szkoda tylko, że każdy inną. Gdy w końcu ją znaleźliśmy okazało się, że jest to droga gruntowa przez las, piaszczysta i dziurawa. Wkurzeni zawróciliśmy i pojechaliśmy krajową dwójką. Rzeczywiście ruch był na niej duży, jednak posiadała ona bardzo szerokie pobocze i była równa jak stół, w dodatku podmuch wyprzedzających nas ciężarówek „ciągnął” nas do przodu, przez co jechało się lepiej niż na niejednej drodze wojewódzkiej.
Kolejny długi, zdecydowanie za długi postój zrobiliśmy w Wolsztynie, do którego przyjechaliśmy ok. g. 16.00. Pierwsze co, odnaleźliśmy tureckiego kebaba, do którego zamówiliśmy jeszcze frytki. Jako, że Wolsztyn leży nad całkiem fajnym i dużym jeziorem, chłopaki koniecznie postanowili, że jedziemy na plażę, gdzie się wykąpali. Ja zostałem pilnować rowerów, między innym dlatego, że nie chciało mi się rozbierać ze stroju rowerowego, szukać w sakwach kąpielówek i w nie przebierać. Gdy już znudziło im się pluskanie w wodzie, pojechaliśmy jeszcze do Netto, w celu uzupełnienia zapasów żywności na wieczór.
Zanim dojechaliśmy do Sławy, zdążyliśmy jeszcze pobłądzić. W wiosce Kaszczor zamiast w lewo, skręciliśmy w prawo, a zorientowaliśmy się o tym dopiero po 10-15 km. Wszystko przez to, że od godziny z Rysiem jechaliśmy i śpiewaliśmy w ogóle nie skupiając się na tym gdzie mamy jechać. Na szczęście drogą na którą wjechaliśmy, również dało się dojechać do Sławy.
Na miejscu przy tablicy zatrzymaliśmy jakąś kobietę i poprosiliśmy o zrobienie zdjęcia. Na początku mocno się nas wystraszyła. Okazało się, że była to Ukrainka. Jednak pomimo oporów cyknęła fotkę. Później znaleźliśmy pole namiotowe w dużym ośrodku wypoczynkowym. Jednak tu nie było już tak tanio, co nas mocno zdenerwowało. Tylko zmęczenie i brak chęci na szukanie czegoś innego sprawiło, że w tym miejscu rozbiliśmy namioty. Po wykąpaniu się, wypiliśmy jeszcze po piwie (tzn. jedno to tylko ja wypiłem, Rysiu ze cztery Okocimy Mocne), pogadaliśmy i poszliśmy spać.





Dzień 1. Łobez - Międzychód (Wyprawa Łobez - Szklarska Poręba)

Środa, 17 sierpnia 2011 · dodano: 22.08.2011 | Komentarze 0

Wyjazd do Szklarskiej Poręby odbyłem z trzema dobrymi kumplami, którzy na rowery wsiedli pierwszy raz od kilku lat. Ponadto, to na czym jechali potwierdziło tezę, że nie liczy się rower tylko zawodnik.
Siedem lat temu, w trzyosobowym składzie jeszcze jako małolaty wybraliśmy się w tą samą trasę, zupełnie do niej nie przygotowani, bez żadnego wcześniejszego treningu. Trasę podzieliliśmy na dwa dni, w pierwszy przejechaliśmy 190 km, w drugi już musieliśmy pojechać pociągiem. Smutni, że szalony wtedy plan nie został zrealizowany, przyrzekliśmy sobie, że jeszcze kiedyś w tą trasę się wybierzemy. Udało się to po dopiero siedmiu latach, z czego relacja jest poniżej ;)
Pod tym linkiem jeszcze dodatkowo film z wyprawy :)
****************

Godzina 6.00. Spotkanie pod ŁDK, tak jak nakazywała tradycja. Na miejsce przyjechała ze mną Paulina, aby nas pożegnać i zrobić nam pamiątkowe zdjęcie. Rysiu i Mały nie dość, że jechali tymi samymi rowerami, co 7 lat temu, to jeszcze na dodatek prawie w to samo co wtedy się ubrali. Śmialiśmy się, że Mały bardziej wyglądał jak grzybiarz niż jak rowerzysta. Po zrobieniu fotek w końcu ruszyliśmy. Było wesoło, trochę krzyczeliśmy, śpiewaliśmy a pierwsze kilometry jakoś leciały. Pierwszy postój musieliśmy już zrobić na przystanku autobusowym w połowie drogi do Węgorzyna, bo słabo zawiązany bagaż Idziola zaczął spadać mu z bagażnika. Ponadto, przed Ińskiem Idziol zaczynał mieć poważne problemy z dotrzymaniem nam tempa, które i tak było bardzo słabe. Doradziłem mu, aby w Ińsku na działce rodziców, zostawił część zbędnego bagażu/balastu, którego zabrał jakby jechał w podróż dookoła świata. Po odpoczynku w Ińsku przestał odstawać, co pozwalało wierzyć, że da radę jakoś dojechać do celu.
Kolejny przystanek to Recz. Zatrzymaliśmy się w tym samym miejscu co 7 lat temu, mianowicie na zajeździe dla „Tirów”, gdzie posililiśmy się po raz pierwszy i trochę się pośmialiśmy. Po tej regeneracji sił ruszyliśmy na Choszczno. W trakcie drogi zaczął szwankować mój licznik rowerowy, raz działał raz nie, włączał się i wyłączał. Niestety tak pozostało już do końca naszej podróży. Przebyte kilometry musieliśmy podliczyć z mapy. W Choszcznie zrobiliśmy zakupy w Netto, co było kolejnym pokłonem w stronę tradycji. Na wylotówce zatrzymaliśmy się na „siku”, a ja w tym czasie próbowałem jeszcze zrobić coś, aby licznik ożył. Udało się, niestety na niewiele kilometrów.
Popedałowaliśmy na Dobiegniew. Gdzieś w trasie zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji benzynowej, gdzie poleżeliśmy na trawce i obmyliśmy się wodą z kranu. Pogoda dopisywała w pełni, na niebie żadnej chmurki, słońce grzało niemiłosiernie, więc i było się z czego obmywać.
W Dobiegniewie „pękła” pierwsza setka. Zajechaliśmy do Polo Marketu, gdzie kupiliśmy po połówce pieczonego kurczaka na łeb. Wyżerkę zrobiliśmy sobie kawałek dalej na ławce przy jakimś skwerze, smakowało wyśmienicie. Chłopaki, niejeżdżący wcześniej na rowerach, zaczynali czuć w nogach pokonany dystans.
Po porządnym obiedzie ruszyliśmy. Kolejnym przystankiem miało być Drezdenko. W trakcie jazdy Mały zaczynał coraz bardziej odstawać. Wlekł się za nami w dużej odległości, co powodowało, że co chwilę musieliśmy na niego czekać. Do końca jazdy w tym dniu było jeszcze około 50 km, i jadąc z przodu zaczynaliśmy się martwić czy da radę. Po kolejnych kilku nastu/dziesięciu kilometrach Mały krzyknął abyśmy na niego zaczekali. Podjechał i powiedział, że coś jest nie tak, ponieważ jego rower za wolno jedzie, i nawet gdy zjeżdża z dużej górki to sam się zatrzymuje. Jak się okazało, tylnie koło w jego rowerze przekrzywiło się i mocno obcierało oponą o ramę. Praktycznie nie chciało się obracać. Śmialiśmy się, że Mały miał obciążenie jakby już jechał w górach. Po naprawie usterki ruszył jakby brał udział w maratonie i cieszył się, że pedałowanie idzie mu teraz z nadmierną lekkością.
Przed samym jeszcze Drezdenkiem dopadały nas małe głupawki. Rysiu pokazał kilka razy tyłek, oraz demonstrował nadmiar swoich sił. Odbywało się to tak, że jechał gdzieś z tyłu lub w środku peletonu, gdy nagle coś mu odwalało, gwałtownie przyspieszał, wyprzedzał z dumą wszystkich z szyderczym uśmiechem na twarzy, po czym jechał przez kilka sekund na przodzie ciesząc się jak głupi, by następnie wrócić do swojego miejsca w szyku. W trakcie całej wyprawy zrobił to chyba ze sto razy, albo i więcej. Nazywaliśmy ten jego pokaz „Messerschmittem”, bo Ryś atakował iście jak myśliwiec. Jego drugim numerem było odpalanie w trakcie jazdy skręconych własnoręcznie fajek, które trzymał między rurkami tworzącymi ramę.
W Drezdenku zrobiliśmy krótką przerwę. Następnym i ostatnim celem podróży w tym dniu był Międzychód. Mieliśmy tam znaleźć nad jeziorem jakieś miejsce na rozbicie namiotu. Z tego ostatniego odcinka drogi pamiętam tylko, że się mocno dłużył. Przez większość czasu śpiewaliśmy z Rysiem, a właściwie to darliśmy mordy, a później darłem się już tylko ja, co strasznie wkurzało Idziola. Przed Międzychodem odnaleźliśmy fajny kurort nad jeziorem w miejscowości Mierzyn. Było tam wiele domków letniskowych do wynajęcia oraz kilka pól namiotowych. Na jednym z nich rozbiliśmy namioty, po uprzedniej groszowej opłacie jako, że sezon powoli się kończył. Najedliśmy się jakiś śmieciowych hamburgerów i hot dogów, kupiliśmy piwa i poszliśmy na godzinę nad jezioro. Po tym wróciliśmy i położyliśmy się spać. Ja z Rysiem spaliśmy w moim cztero osobowym( jak na dwie osoby to przestronnym) „iglo”, a Mały z Idziolem spali w namiocie Idziola, który był chyba dla jednej osoby... Albo nawet dla pół osoby.